DEAD CAN DANCE Within The Realm Of A Dying Sun LP
Jeden z najpiękniejszych albumów lat 80. i jednocześnie najlepszy krążek Dead Can Dance ever. Jest to dzieło kompletne, w którym zgadza się wszystko, od szaty graficznej po każdą nutę zawartą na albumie. „Within the Realm of a Dying Sun” było w stu procentach albumem stworzonym przez Brendana i Lisę. Nie było tu żadnych półśrodków czy pójścia komuś na rękę. Nawet wytwórnia 4AD dała im wolną wolę odnośnie okładki, na której widzieliśmy zdjęcie grobowca z cmentarza Père-Lachaise. Wydaje mi się, że z tą okładką duet również trafił w sedno tej muzy.
Był w tym mrok, ale w bardziej religijnym, rytualnym wydaniu. Czuć było również fascynację średniowieczem, czy też renesansem. Kiedy pierwszy raz słuchałem tego albumu miałem wrażenie, że obcuję z czymś wielkim, z czymś co wymyka się z muzycznych ram. Nie odbierałem tego jako zwykłego alternatywnego albumu, a bardziej obserwację artystów, którzy na moich oczach tworzą coś niezwykłego. Trzeci album Dead Can Dance można w sumie podzielić na dwie części.
Pierwsza z nich należy do Perry’ego. To on wprowadza nas w ten mistyczny świat, który oprócz ponurej atmosfery zawiera w sobie coś pięknego, co nie pozwala nam wrócić do zwykłej rzeczywistości. Początek w postaci „Anywhere Out of the World” idealnie wprowadza nas w ten tytuł. Jest w tym pewna pustka, smutek i odrealnienie, które Perry uwypukla swoim beznamiętnym wokalem. Numer ten przez swoją posępną i zimną atmosferę kojarzył mi się ze zbłąkanymi duszami przemierzającymi uliczki wspomnianego Père-Lachaise. Dźwięki syntezatorów tylko potęgują to wrażenie, nie tylko w tym numerze, ale również w „In the Wake of Adversity”. Jest w tych dźwiękach burtonowska atmosfera. Numer ten spokojnie mógłby znaleźć się w którymś z jego filmów.
Prawdziwe piękno i kulminacja tych emocji jednak przychodzi w piosence „Xavier”. Jest to prawdziwa perła, a w głosie Perry’ego odnajdujemy emocje i życie, które idealnie komponują się z warstwą muzyczną tego tracku. Jest to numer, który jednocześnie wprowadza nas w drugą część, gdzie już mamy więcej głosu Lisy. Jej „Dawn Of The Iconolast” to dwie minuty prawdziwego piękna. Monumentalny, orkiestrowy wstęp i genialne wokalizy tworzą coś absolutnie unikalnego, coś co mogli stworzyć tylko oni.
Jest to w pewnym sensie intro do numeru „Cantra”, gdzie duet zapuszcza się w jakieś dziwne, wręcz pogańskie rejony. Mamy wrażenie, że uczestniczymy w jakimś rytuale i popadamy wraz z nimi w trans, któremu rytm nadaje ich muzyka. Dalej jest równie podniośle i pompatycznie, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. „Summoning of The Muse” to eteryczna, ale bardzo uduchowiona pieśń. Kościelne dzwony, syntezatory oraz oczywiście głos Lisy przenoszą nas w zupełnie inny stan. Jak wiemy, Gerrard nie używa słów, a bardziej bawi się wokalem, dzięki czemu wszystko to staje się bardziej plastyczne, wręcz filmowe i każdy z nas może usłyszeć w jej wokalach to, co chce i to co go trapi. Jej głos może być naszym sumieniem, naszą zranioną duszą, czy też tym czymś, co daje nam szczęście i nadzieję.
Końcówka tego albumu to uwieńczenie tego dzieła i emocji tu zawartych. „Persephone (the gathering of flowers)” to pewien posmak boskości, albo boskiego zbawienia duszy, która wreszcie może odejść w kierunku światła i zostawić ten cały mrok za sobą. Jest to idealne zakończenie tej niesamowitej podróży. Jest w tym ukojenie, ale też cały czas jesteśmy otoczeni tym dziwnym niepokojem, który kroczy za nami przez cały czas, od samego początku.
Ciężko tak naprawdę pisać cokolwiek o muzyce Dead Can Dance, ponieważ tak jak wspomniałem, każdy może odbierać ją zupełnie inaczej. Wydaje mi się również, że słowami nie da się w pełni oddać piękna, jakie odnajdujemy na „Within The Realm Of Dying Sun” czy też innych albumach tego duetu.
Tracklista:
A1 Anywhere Out Of The World
A2 Windfall
A3 In The Wake Of Adversity
A4 Xavier
B1 Dawn Of The Iconoclast
B2 Cantara
B3 Summoning Of The Muse
B4 Persephone (The Gathering Of Flowers)