DAVID GILMOUR Rattle That Lock LP
Mówi się, że w tym roku David zaszczyci nasze domy swoim kolejnym albumem. Te wszystkie plotki i newsy czasami mają beznadziejne pokrycie w rzeczywistości, ale pożyjemy, zobaczymy. Jest to natomiast idealna okazja, aby przypomnieć sobie ostatni album Gilmoura, czyli „Rattle That Lock”.
Zawsze byłem bardziej w obozie fanów Davida, niż Rogera, zresztą nawet w tekstach o Floydach dawałem temu upust nieraz. Bardziej cenię subtelność i wyrafinowanie Gilmoura, niż zimnego, upolitycznionego Rogera. Nie ulega jednak wątpliwości, że w wiadomym zespole panowie grali do jednej bramki i z pozostałymi muzykami tworzyli prawdziwe cuda. Jednak nie spotkaliśmy się tutaj, aby dyskutować o Floydach, a o solowym Gilmourze.
„Rattle That Lock” jest uznawany przez fanów za jego najsłabsze solowe dokonanie. Czy słusznie? Zależy jak na to spojrzymy. Po genialnym i bardzo floydowskim „On An Island” fani oczekiwali ponownego zwrotu akcji i chyba w tym leży problem. David postanowił troszeczkę pomieszać. Oczywiście, jest tutaj jego charakterystyczna gitara i wokal, który natychmiastowo wrzuca nasze myślenie na tory z napisem „Pink Floyd”, ale w sumie to tylko tyle. Na tym albumie postanowił trochę pobawić się muzą i stylistyką.
Otwierający album „5AM” to typowe floydowskie granie. Gilmour czaruje nas swoim brzmieniem, a czasami ma się wręcz wrażenie, że jego gitara śpiewa. Kiedy pierwszy raz słuchałem tej płyty, byłem oczarowany tym numerem. Wiem, że jest to bardziej intro, ale i tak było cudownie. Obok zakończenia w postaci „And Then…” jest to chyba jedyna kompozycja zbliżona do macierzystej formacji Davida, co tworzy fajną muzyczną klamrę. Po takim bajecznym wstępie otrzymujemy numer tytułowy, który już sugerował, że nie tego się spodziewaliśmy, a przynajmniej ja się nie spodziewałem. Lekko pulsująca gitarka, żeby nie powiedzieć funkująca, chórki w refrenach, zapadająca w pamięć melodia, ale ogólnie to szału nie ma. Na siłę można doszukiwać się, że jest to jakaś zaginiona kompozycja z czasów „The Division Bell”, ale ogólnie brzmi to tak hmmm... Sztampowo? Solówka jest w porządku, ale reszta kompozycji jest bardzo nijaka.
W dwóch kolejnych kawałkach natomiast wracają echa poprzedniego solowego albumu. Tutaj nacisk kładę szczególnie na „Faces Of Stone”, w którym Wrightowskie klawisze na początku wprowadzają smutek i zadumę. Piękny, lekko folkowy numer, w którym David niczym bard opowiada nam historię zawartą w tekście pieśni. No i ta gitara... Cudo. Podobny klimat niesie ze sobą „In Any Tongue”, w którym to gościnnie zagrał pierworodny Gilmoura. Jest to chyba mój ulubiony track z całego albumu.
Co do reszty, to bywa dziwnie i zaskakująco. „The Girl In The Yellow Dress” to popowo-jazzujący numer, który od samego początku kojarzy mi się z „Older” George’a Michaela. Jak wiemy, Michael był wokalnym mistrzem, który potrafił oczarować słuchacza i sprawić, że otaczający świat płynął wraz z jego głosem. Natomiast David brzmi tutaj trochę jak gość siedzący przy barze, który wypił kilka drinków, a nie jazzowy wokalista. Może i pomysł był ciekawy, ale zabrakło trochę wokalu do wspomnianego czarowania. Z ciekawostek, zwracam uwagę również na „Today”, który jest najbardziej rockowym numerem. Ma on w sobie vibe Davida Bowiego z ery „Scary Monsters”. Wypada to interesująco, ale nadal nie powala.
„Rattle That Lock” to album zaskakujący, ale też lekko przestrzelony i czasami nudnawy. Rozumiem chęć muzycznych poszukiwań, ale mimo wszystko zabrakło pewnego doszlifowania tych wizji. Mam jednak nadzieję, że David faktycznie wypuści coś w tym roku, bo trochę brakuje mi jego głosu...
Tracklista:
A1 5 A.M.
A2 Rattle That Lock
A3 Faces Of Stone
A4 A Boat Lies Waiting
A5 Dancing Right In Front Of Me
B1 In Any Tongue
B2 Beauty
B3 The Girl In The Yellow Dress
B4 Today
B5 And Then...