BLACK SABBATH Sabotage LP
Szósty album Black Sabbath to dla wielu ich ostatni słuszny krążek. Tak naprawdę kiedy słyszę, że po tym albumie Black Sabbath skończyło z nagrywaniem genialnych płyt, to mam ochotę wykonać uderzenie otwartą dłonią w twarz takiego znawcy, no ale... są gusta i guściki. Nie zmienia to faktu, że ten album to rockowe mistrzostwo i z tym nie sposób dyskutować.
Krążek ten został wydany dwa lata po kultowym „Sabbath Bloody Sabbath”, co również bardzo rozbudziło oczekiwania fanów. W pewnym sensie mamy tutaj lekką kontynuację brzmienia ze wspomnianego albumu. Jest bardziej rockowo, mniej bluesowo, jest szybciej i bardziej agresywnie. Mimo to album pozostawał cały czas w cieniu „SBS”. Oczywiście gdybyśmy porównywali te krążki w kategorii szaty graficznej, „Sabotage” przegrywa z kretesem. Jeśli natomiast chodzi o walory muzyczne, to możemy się kłócić. Otwierający „Hole In The Sky” to heavymetalowy czad w czystej postaci.
Każdy dźwięk ma sobie diabelski posmak i zapach prawdziwego rock’n’rolla. Charakterystyczna gitara Iommiego, wokal Ozza, który był pełen wigoru i zawadiackiego zacięcia, no i oczywiście TA sekcja... Butler i Ward jak zawsze miażdżą i idealnie się uzupełniają. Po takim otwarciu słychać było zmiany jakie Iommi chciał wprowadzić do brzmienia Sabbath. Tym albumem panowie chcieli ruszyć w kierunku bardziej metalowym, zacząć grać szybciej i bardziej drapieżnie. Przykładem tego jest chociażby jeden z klasyków w postaci „Symphtom Of The Universe”. Ozzy wręcz wykrzykuje swoje linijki tekstu, co nadaje temu numerowi bardzo agresywny wydźwięk. Polecam również wykonanie tego numeru z 1992 roku, kiedy za mikrofonem stanął Rob Halford.
Jeśli jednak ktoś tęskni za bardziej bluesowym klimatem BS to mamy tutaj „The Thrill Of It All”, który rozpoczyna się właśnie powolną blues-rockową zagrywką. Solidny sabbathowy numer, który pokazał, że ten ciężar jest nadal w ich muzie. Jednak prawdziwą perełką, a raczej perłą, bo ten numer trwa prawie 10 minut, jest „Megalomania” (moim zdaniem jeden z najlepszych numerów Sabbath w ich całej dyskografii). Numer ten ma genialny retrospektywny klimat. Dlaczego mówię o retrospekcji? Psychodeliczny, lekko diabelski Ozzy wprowadza nas na mokradła, znane z okładki debiutu, dookoła mrok, jakieś szepty... No i raptem grzmoty, wchodzi Ward, a za nim reszta diabłów. Po trzech minutach szatańskiej psychodelii ten numer zmienia się w 100% rock’n’rollową jazdę z najwyższej półki i zaczyna się prawdziwa impreza.
Cholera, jeśli ktoś serio uważa, że na tym albumie powoli zaczynało im brakować pomysłów, to nie mam pytań... Dobra zresztą ocenicie sami, może tylko ja to tak widzę... Jednak dla mnie „Sabotage” to album genialny, który nie odstaje od tych najbardziej kultowych tytułów.
Tracklista:
A1 Hole In The Sky
A2 Don't Start (Too Late)
A3 Symptom Of The Universe
A4 Megalomania
B1 Thrill Of It All
B2 Supertzar
B3 Am I Going Insane (Radio)
B4 The Writ
B5 Blow On A Jug