ANDRÉ 3000 New Blue Sun CD
Ten album już w dniu swojej premiery podzielił słuchaczy, i to bardzo mocno. Niektórzy zachwycili się tym, że ikoniczny raper i wokalista zdecydował się na taki krok. Jednak padło też wiele głosów, że to jakiś żart, który i tak zostanie przywitany oklaskami przez domorosłych snobistycznych jazzmano-raperów. Oczywiście nie przejmuję się zanadto zdaniem zarówno pierwszych, jak i drugich, bo staram się nie sugerować niczym przed pierwszym odsłuchem.
Pierwsze co mi się spodobało to okładka. Miała w sobie klimat duchowych podróży jazzmanów w latach 60. czy 70. Nie wiem dlaczego, ale patrząc na front „New Blue Sun” przychodzi mi na myśl „Journey in Satchidananda” Alice Coltrane. Muzycznie to dla mnie dwie zupełnie inne bajki, ale nawet kiedy poznałem zawartość tego krążka, w mojej głowie nadal pojawia się Alice. Być może podświadomie wiedziałem, że ten album będzie również podróżą w głąb siebie i odkrywaniem swojego ja. Zresztą sam Andrew stworzył tę płytę przy pomocy jazzowych i eksperymentalnych muzyków z Kalifornii.
Nie uważam jednak, że jest to jakieś wybitne dzieło bez którego świat muzyki byłby ubogi. To doskonały początek, który może prowadzić do muzycznego ideału i totalnego rozwalenia umysłów współczesnych słuchaczy. Jest to również totalna wolność i dowód na to, że można być częścią mainstreamu i robić to, na co ma się ochotę. Już nawet tytuły pokazują, że Andrew postanowił puścić wodze fantazji. Powiem więcej, cieszę się nawet, że nie nagrał albumu wypełnionego przebojami w stylu „Hey Ya!”, do którego pomimo upływu lat nadal pląsają na dyskotekach millenialsi. Nie lubię tego numeru od samego początku, stąd te szyderstwa...
„New Blue Sun” to nie jest, jak pisano, album będący ponad 80-minutową solówką na flecie. Nie jest to również jazzowy album, aczkolwiek są tutaj pewne elementy gatunku zwanego spiritual czy też ambient jazz. Uważam, że jest to bardziej kosmiczna podróż, która ukazuje wszystko to, co dzieje się z duszą Andrew w tym momencie. Moim ulubionym fragmentem tego albumu jest wieńczący wspomnianą podróż „Dreams Once Buried Beneath the Dungeon Floor Slowly Sprout Into Undying Gardens”. W piękny, wyciszający i medytacyjno-hipnotyczny sposób wprowadza nas w błogi spokój. Końcówka tego numeru to czyste piękno i świadectwo artystycznego smaku.
Tak jak wspomniałem, mam nadzieję, że to dopiero namiastka tego, co Andrew ma zamiar nam ofiarować. Nawet jeśli już nigdy nie nagra takiego albumu jak chociażby „Stankonia” to trudno, ważne jest to, że pozostaje wolnym artystą, który bawi się muzyką.
Tracklista:
1 I Swear, I Really Wanted To Make A "Rap" Album But This Is Literally The Way The Wind Blew Me This Time
2 The Slang Word P(*)Ssy Rolls Off The Tongue With Far Better Ease Than The Proper Word Vagina. Do You Agree?
3 That Night In Hawaii When I Turned Into A Panther And Started Making These Low Register Purring Tones That I Couldn't Control ... Sh¥T Was Wild
4 Buypolodisorder's Daughter Wears A 3000® Shirt Embroidered
5 Ninety Three 'Til Infinity And Beyoncé
6 Ghandi, Dalai Lama, Your Lord & Savior J.C. / Bundy, Jeffrey Dahmer, And John Wayne Gacy
7 Ants To You, Gods To Who ?
8 Dreams Once Buried Beneath The Dungeon Floor Slowly Sprout Into Undying Gardens