AC/DC Let There Be Rock LP
"Let There Be Rock" to AC/DC w najlepszym wydaniu i tyle! Dlaczego wybrałem akurat ten album, a nie bijące szczyty popularności "Highway To Hell"? Moim zdaniem numery na tej płycie są prawdziwą esencją stylu gry zespołu, ich podejścia do rock n' rolla. Mimo, że formacja założona przez braci Young, nigdy nie zagościła w gronie moich muzycznych idoli, to ich twórczość darzę olbrzymim szacunkiem, a szczególnie tę z okresu, gdy Bon Scott udzielał się na mikrofonie. Niezaprzeczalnie, niektóre albumy czy numery nagrane z Brian'em na wokalu, są równie dobre, ale to właśnie nieodżałowany Scott jest moim zdaniem prawdziwym głosem australijskiej grupy.
Za sprawą "Let There Be Rock" słuchacz trafia, w lekko knajpianym stylu oraz luzie, do świata pełnego brudu i zawadiackiego diabelskiego rock n' rolla. Wszystkie kompozycje są surowe, wręcz nieokrzesane, ale właśnie dzięki tej "dzikości", Panowie zyskali miano ikon rocka, a także stali się jedną z najważniejszych grup w historii współczesnej muzyki. Warty szczególnego odnotowania jest też wokal Bona. Przepity, przejarany, jedyny w swoim rodzaju, wręcz idealny! Każdy z ośmiu przystanków we wspólnej eskapadzie z AC/DC to klasyk oraz swoista esencja gatunku. Już od pierwszego numeru, już od pierwszych dźwięków, można domyślić się, że Panowie nie chcą być kolejnymi przyjemniaczkami z okładek magazynów. "Go Down" to prosta, ale nie prostacka kompozycja, która idealnie wprowadza nas w ten klimat. Jest to swego rodzaju start szalonej przygody, nocne wejście do knajpy, gdzie widzimy czterech gości palących szlugi przy bilardowym stole, tylko dlaczego jeden z nich ma na sobie szkolny mundurek? Nie wiem... Za barem, przy którym siedzą skąpo odziane babeczki, widzimy wysokiego, długowłosego typa gaszącego peta i z uśmiechem cwaniaka pytającego nas "co podać?". Serio, tak to sobie wyobrażam i taki jest ten album! Każdy utwór, to szalona impreza w gęstym papierosowym dymie, zakrapiana dużą ilością alkoholu.
Tytułowy track, to prawdziwy hymn. Bon luzacko opowiada historię "stworzenia" i oprowadza nas po "raju". Do tego numeru nagrano również bardzo "uduchowiony" klip, który wręcz idealnie komponuje się z "kazaniem" Scott'a. Wielki sentyment mam do "Problem Child". Serio nie znać go, to jakby nigdy nie przechodzić okresu buntu. Zagrywki Angusa i Malcolma, to coś pięknego. Oczywiście można dyskutować nad tym czy wszystko, co wydają Bracia Young jest takie same, jakie było, gdy zakładali AC/DC, ale mimo wszystko znajdziemy tutaj świeżość i prawdziwą chęć tworzenia dobrego rock n' rolla. Prawdziwą wisienką krążka jest jednak ostatni numer... Nie ma chyba lepszego zakończenia szalonej przygody niż wizyta u otyłej prostytutki o imieniu Rosie. "Whole Lotta Rosie" to pewnego rodzaju autobiograficzny utwór Bona, w którym opisuje swoje wyczyny u wspomnianej kobiety. Jeśli to nie jest rock n' roll, to ja nie mam pytań. Muzycznie ten numer to oczywiście pełny ogień. Sekcja gitar jest jak zwykle na wysokim poziomie, ale kooperacja Rudda z Evansem to już prawdziwy majstersztyk. Brawo!
"Let There Be Rock" to klasyk, klasyków, bez którego być może nie mielibyśmy wielu późniejszych bandów i muzyków, których to właśnie Angus z kumplami "wciągnął" do knajpy z "piorunem" i pokazał ten niebezpieczny świat. Uwielbiam!
Tracklista:
A1 Go Down
A2 Dog Eat Dog
A3 Let There Be Rock
A4 Bad Boy Boogie
B1 Problem Child
B2 Overdose
B3 Hell Ain't A Bad Place To Be
B4 Whole Lotta Rosie